muszę przyznać, że byłem urzeczony- to najlepszy anty- western od czasu "dzikiej bandy" peckinpaha, daleko idąca demitologizacja legendy dzikiego zachodu, nieco humoru i świetna scena kulminacji, "łabędzi śpiew" postaci granej przez eastwooda, kiedy na powrót staje się tym bezwzględnym mordercą sprzed lat. nic dziwnego, że akademia też była zachwycona? a może wręcz przeciwnie- może zbyt ambitnie i za mało hollywoodzko jak na oscary?